[ Pobierz całość w formacie PDF ]

sączonej z witraża.
- Dam ci dziwną radę - podjął ksiądz z westchnieniem. - Pojedz do Loainia, żyje tam
stary rabin, ma sto lat z okładem. Lecz nie o to chodzi. To wtajemniczony, duch na takim
poziomie, na którym nieważny jest rodzaj wyznania, żyd czy też katolik. Jeżeli zechcesz, on
cię poprowadzi. Widzisz, przyznaję z pokorą, mój język cię nie przekona, tobie już nie
wystarczy kościelne ględzenie, a inaczej nie umiem. Choć znam słowa Pana:  Bóg nie jest
Bogiem umarłych, lecz żywych , przecież zabrnąłem w nakazaną nam wykładnię kanonu,
skierowaną w zaświaty. Tu trzeba o życiu. Lecz ty wiesz juz o tym. Jedz, jedz do Loainia.
Ruszyli do plebanii, ksiądz wspinał się pierwszy po ciemnych już schodach, gdy Baran
cofnął stopę i wrócił do kościoła. Nie próbując się skradać, ani ściszać kroków, podszedł
wprost do mewy i wyciągnął dłonie. Dziki ptak utkwił w nim spojrzenie swych oczu w
czerwonych obwódkach, jarzących się krwiście w promieniu księżyca. Przysiadł niżej na ka-
miennej płycie i pozwolił wziąć się Baranowi. Ten, wniósł ptaka po schodach, pchnął łokciem
drzwi prowadzące na ganek i zamachem ramienia posłał go w ciemny przestwór opadający ku
morzu.
Ksiądz nie przeoczył znaczenia tej chwili.
- Synu, nie jesteś zgubiony - powiedział nalewając wino - jedz, jedz do Loainia!
Tak tez Baran zrobił. Któregoś poranka, gdy stary Kr%0ń ruszał tam z workami przytro-
czonymi na mułach, Baran chwycił garść włosia i trzymając ogon, szedł za zwierzęciem,
patrząc w jego kopyta. Kr%0ń nic nie powiedział, zwyczajny dziwactw obcego. Dopiero gdy
zbliżając się do Loainia, mijali jakiś daszek wciśnięty pod skałę między dwa cyprysy i
zasnuty dymem żarzącego się pod kociołkiem płomienia, stary splunął pod nogi.
- Cygany! - mrugnął w stronę Barana.
Ten, rzucił okiem na chatę i wybuchnął śmiechem. Zmiejąc się i mówiąc na przemian
do siebie, szedł dalej po wertepach. Zataczał się przy tym tak, że gdyby nie ów muli ogon,
byłby się przewrócił. Kr%0ń nic nie rozumiał, nie widział także powodu do śmiechu, więc
wściekły, zsunął czapkę na oczy i przyspieszył kroku.
Zaś Baran wspominał swoją pierwszą przygodę z Cyganką, którą porwał do lasu. Całe
epoki dzieliły go od tamtej chwili. Rozśmieszyła go myśl o tym, co by tu się stało, gdyby
nadal był ówczesnym Baranem. Jak na zawołanie zdarzały mu się wtedy zwariowane rzeczy.
Począł fantazjować:
- Cygan dostrzegł spod daszku Barana - jął opowiadać sam sobie - i podbiegł na czwo-
rakach.  Przyjdz - błagał - bo tyś tego narobił! Ludzie z pielgrzymkami schodzą się tu do nas
oglądać cud świata. Ona rodzi i rodzi, a tyś jej to sprawił!  Tak, ja! - odpowiedział Baran.
 Więc zatrzymaj to teraz!  A chcesz tego, Cyganie?  Wiadomo, tak żyć nie możemy. Ona
nie przestaje rodzić. Będą nas miliony. Sprzeciwiają się władze, a nas wciąż przybywa. Ona
jest jak pszczoła-królowa. Dzieci z niej wychodzą jedno zaraz po drugim, tyle, że malutkie,
tycie, ale silne, zdrowe, krzyczą i chcą mleka. Karmią je Cyganki z całej okolicy. Czerwony
krzyż dostarcza odżywek. Doktorzy ją badają, chcą temu zapobiec... - Baran zaczerpnął
oddechu, położył dłoń na obolałym brzuchu i dalej naśladował Cygana:  Co ty nam zrobiłeś,
cały świat Cyganów! Inni nie pozwolą, zaczną się pogromy. W dodatku te dzieci mają twoją
Siłę, popęd do rozrodu, chociaż takie małe, wpełzają na siebie, chcą się kochać, embriony!
Weszli między domy. Kr%0ń jak oparzony skręcił w jakąś bramę, pociągając muły. Baran
puścił ogon, otarł łzy wierzchem dłoni i z obolałymi szczękami powlókł się ulicą. Znalazłszy
synagogę, spytał o rabina i od razu usłyszał, że rebe nikogo nie przyjmuje. Blady młody czło-
wiek w jarmułce zsuniętej na czoło, zastawiał sobą dzwierze. Nie wiedział co czyni. Ledwie
przebrzmiała jego pewna siebie mowa, spoza grubych desek dobiegały drżące lecz rozkazu-
jące słowa:
- Mosze, wpuść tego goja bez najmniejszej zwłoki!
Rabin, między dwoma świecznikami, sam żółty jak świece, z obliczem okolonym
żółtym, krętym włosiem, które przebierał palcami, powiedział:
- Nu, ja długo czekałem, już czułem zbliżanie...
- Więc nie muszę nic mówić?
- Ojojoj, dlaczego ty tak myślisz: muszę - nie muszę? Pan Bóg tak urządził, że nie ma
przymusu, ty wyłącznie możesz, to, albo tamto, według własnej woli - bez przygany, łago-
dnie, lecz z ukrytą siłą odparł na to starzec.
Patrzał w oczy Barana, lecz zarazem jakby na niego całego i przestrzeń dokoła. Baran
czuł to spojrzenie całym swoim ciałem.
- Ja się nawet nie pytam jak ty się nazywasz - ciągnął rabin - tobie niepotrzebne nazwi-
sko, z ciebie bije siła, z ciebie po prostu wylewa się siła, uj, co ja mówię, ty jesteś wulkan
siły...
- Rebe, chciałem... - zaczął Baran, lecz starzec przerwał mu natychmiast, machając
rękami:
- Ajajaj! Ty mi lepiej nic nie mów! Siadaj i siedz cicho, bo ja bym nie był rabinem z
Loainia, gdybym sam nie wiedział co ty mi możesz powiedzieć, jeszcze zanim tu przyszedłeś.
Nie trać czasu, bo nie wiesz czy każdy z nas będzie żył jeszcze minutę, jeszcze dwie minuty,
no, może pięć minut... - podniósł oczy do stropu z ciemnych, niemal czarnych belek, po czym
znów utkwił je w Baranie i ponownie przemówił. W miarę jak płynęły minuty, różowe
rumieńce wykwitły na pergaminowych policzkach starego człowieka.
- Ja niczego za ciebie nie zrobię - uprzedził - ty musisz wszystko sam zrobić, ja tylko [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony