[ Pobierz całość w formacie PDF ]
sam...
Za szybą starszy Kalinowski podniósł głowę. Ręką dał znak
Grzesiowi.
- Lecę.
Marek przerzucił mokry ręcznik przez ramię. Przy okazji przyjrzał
się sfatygowanym nogawkom własnych dżinsów. Wstrząsnął nim
dreszcz. "Kiedy to wszystko ze mnie spadnie... czy jeszcze będę?
Taplam się w tych kryminalnych sprawach, żeby zająć myśli czymś
innym niż ja sam! Jak długo to potrwa? I czy wytrzymam?"
Obok stróżówki Aubka leżał %7łarek z ozorem wywieszonym niczym
chorągiew.
- Gorąco ci? - spytał Marek.
Pies otworzył oczy. Był w nich smutek całego świata.
Wspinając się po schodach, usłyszał podejrzany szmer. Zatrzymał
się, kierując w górę snop światła z latarki. Ujrzał parę
najładniejszych nóg Rzeczypospolitej i bezczelny uśmieszek na
zmysłowych ustach.
- Twój pokój wygląda jak miasto po bombardowaniu.
Nie ruszał się ze stopnia.
- A możesz wyznać przed sądem, co w nim robiłaś?
Dziewczyna ani drgnęła.
- Zobaczysz. Nie zamierzałam udawać ducha tej budowli.
Zrobił dwa długie susy i przysiadł obok niej. Poczuł miły zapach
gozdzików i miodu.
- To nie Krumlowski Zamek! Tam o północy pojawia się Biała Dama w
czarnych lub białych rękawiczkach...
Jej oczy zabłysły zainteresowaniem.
- To coś znaczy?
- Oczywiście! Gdy ktoś miał umrzeć lub wyjść za mąż.
- Bajki - wzrok dziewczyny przygasł. Wstała. - Przyniosłam ci
poduszkę i jasiek. Służbowy. Od pani Barbary.
Strona 43
Boglar Zobaczysz że pewnego dnia...
Spał na tej poduszce i jaśku w zielonkawej poszewce, jak już dawno
mu się nie zdarzało. Spokojnie i bez snów. Rano wstał rześki.
Przykucnąwszy koło plecaka leżącego pod jedną ze ścian uważnie mu
się przyjrzał.
- Nie zaglądała - stwierdził półgłosem. ydzbło trawy prawie
niewidoczne dla tego, kto się go nie spodziewał, wyłaziło z
miejsca, w którym je wetknął. Nikt nie mógł otworzyć plecaka, nie
wyrzucając trawy. - To dobrze o niej świadczy. Widać rzeczywiście
wszystko olewa!
Zjadł śniadanie, ulegając namowom pani Barbary. Nie lubił płatków
kukurydzianych.
- Zaleję mlekiem. Prosto od krowy. Kiedyś we wsi było siedemnaście
krów. Dziś tylko trzy. Chłopi twierdzą, że się nie opłaca.
- Im się nigdy nic nie opłaca! - warknęła Mirella, łykając w
pośpiechu bułkę z miodem. Klienci już czekali. - Głównie
narzekają, że wódka za droga. I pędzą bimber.
Ligoń wsunął głowę do kuchni.
- Trzeba pojechać do hurtowni. Piwo w puszkach już wyszło...
Marek skinął głową. Zastanawiał się, czy Grześ dostał wiadomą
propozycję.
Dostał.
- Mamy zabrać paczkę z trzeciego kilometra.
- Dobra. Jedziemy.
Mirella z uwagą śledziła TIR-a skręcającego na podjazd. Z szoferki
witała ją podniesiona w górę dłoń. Mijając się z Markiem
dostrzegła gest, jakby chciał ją powstrzymać. Przystanęła.
- Masz zamiar wygłosić kazanie? Już to przerabiałam. Każdy, kto
mnie poznaje, zaczyna od kazań. Więc bądz tak uprzejmy... - jej
jasne oczy były pochmurne - i nie miej nadziei.
Marek westchnął.
- Nadzieja to najbardziej zagubione słowo w naszym kraju.
- Sam to wymyśliłeś? - kiwnęła dłonią do kierowcy.
- Nie. Powiedziała to Eleonora Roosevelt.
- Olewam.
- Ale ona była żoną prezydenta Stanów Zjednoczonych! I mądrą
kobietą! Zobaczysz, że pewnego dnia...
Ale dziewczyny już nie było. Zręcznie wspinała się do wysoko
położonej kabiny potężnego volvo z niemiecką rejestracją.
Na trzecim kilometrze zjechali na pobocze. Furgonetka zaszurała
kołami na piasku. Z kępy rozrośniętych wierzb wyszło dwóch
młodzieńców. Ich czarne motory ukryte były przed wzrokiem
ciekawskich. Grześ wystawił głowę.
- Co jest?
Blondyn o złamanym nosie przyjrzał się Markowi.
- A ten po co?
- Pracuję u Ligoniów - odparł udając, że nie wie, kim są. - Jadę do
hurtowni. Czemu was to dziwi?
Młodzi ludzie naradzali się po cichu. W kępie wierzb był ktoś
jeszcze. Poszli tam na naradę. Widać skończyła się pomyślnie,
skoro pojawili się niosąc wyraznie ciężką, płaską paczkę w
zielonkawym brezencie.
- Otwieraj tył. Masz to oddać facetowi z czerwonego opla. Tu jest
jego numer. Stoi tam, gdzie zawsze. Do rąk własnych!
- A pięćdziesiątka? - upomniał się przytomnie Grześ. - Inaczej nie
biorę!
Ten z tatuażem powyżej nadgarstka skrzywił usta, ale posłusznie
wyjął z kieszeni zmięty banknot.
Ruszyli z kopyta. Grześ ze zdenerwowania bał się wyprzedzić nawet
rowerzystę.
- Jedz normalnie! - upomniał go Marek. - Zatrzymasz się dopiero,
jak ci powiem.
- To znaczy gdzie?
Strona 44
Boglar Zobaczysz że pewnego dnia...
- Tam, gdzie da się ukryć paczkę. Jakiś lasek, stara, pusta
zabudowa...
Grześ odzyskał sprawność umysłu. Ale wciąż się bał.
- To nie wstyd - powiedział Marek z cieniem uśmiechu.
- Co?
- %7łe się boisz. Ja też nie mam stuprocentowej pewności. Tylko
szósty zmysł. I dedukcja. Patrz... tu będzie dobrze.
Grześ zbyt gwałtownie przyhamował. Jadący za nimi fiat o mało nie
zagarażował im w bagażniku.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Podstrony
- Indeks
- Diana Palmer Pewnego razu w ParyĹźu
- Samozwaniec Magdalena Krystyna i chĹopy
- Carlos Fuentes The Death of Artemio Cruz (pdf)
- Moon Magick by Rae Morgan
- Cast Kristin Cykl Dom Nocy 01 Naznaczona
- HAE JW026 The Enchantment
- fizyka pp
- Campbell_Bethany_ _Ich_troje_i_kot
- Pożary serc
- Dear Enemy
- zanotowane.pl
- doc.pisz.pl
- pdf.pisz.pl
- zona-meza.keep.pl