[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wiedziała, że im powie, że bilet na plaży zgubiła.
Nie pożegnała si , a on chwil stał w mroku
opryskanym żółtosiwym światłem przez drzwi,
gdy ona wchodziła, i patrzył na szerokość jej bio-
der i fałdy wprasowane w niegnący si siny ma-
teriał jej płaszcza, i na jej łydki, gdy mign ły,
ci żkie i wypukłe jak butelki, w progu, a potem
130 Perseidy
odszedł. Szedł przez las w stron stacji i myślał,
że nie b dzie czekał na peronie, tylko w zakr cie
szyn i krzakach przed nim, a na peron wbiegnie
w samą chwil odjazdu pociągu, nie wcześniej.
Stacja była o trzy kilometry, i szło mu si zara-
zem ci żko i lekko, nawet widział gwiazdy nad
szczeliną szosy, a gdy usłyszał wizg nadjeżdżają-
cego samochodu skrył si za pień, i zobaczył, że
to jadą dwa samochody, gazik przodem zapewne
z oficerem i cywilem, których nie zobaczył za
ciemnymi szybami, i drugi wi kszy gazik za ni-
mi, w którego odkrytym zadzie zobaczył żołnie-
rzy kimających jak si dało, i nie wiedział, po co
nocą gdzie jadą, na rozkaz instrukcji przysłanej
z Koszalina czy Lemborka, i przypomniał sobie,
że przecież zdezerterował, a jakimże absurdal-
nym i t pym i nieszcz snym i uwłaczającym
godności własnej zaj ciem było to zaj cie woj-
skowe.
l
On stał nad koślawym stołem (do reszty sp ka-
nym i rozsypującym si w wilgoci wagonu),
który pami tał z mieszkania rodziców, (przez
czterdzieści pi ć lat stał tam w pośrodku ślepej
jadalni) z książkami wyj tymi z torby w r ku,
i dopiero teraz spojrzał na torb i pomyślał, jak
to jest, że odwożąc dziewczyn o pulchnych
ustach na dworzec zapakował własną torb , i co
do niej włożył, bo przecież nie wiedział wtedy,
Nad wodą wielką i czystą 131
nie mógł wiedzieć, że ucieknie. Z czego dezerte-
rował, co zamierzał, nie, nie chciał myśleć sło-
wami o tym, wystarczyło, że wiedział, choć wie-
dział też, że aby jakikolwiek dzień jutrzejszy
miał si z tego wydobyć, trzeba było zdefinio-
wać siebie i chwil , nadać im sens i kierunek,
podczas gdy nie, on czuł si ukojony, w zawie-
szeniu, czy nawet w locie, choćby ten miał być
dryfowaniem, czuł si wolny i wolność ta spra-
wiała mu chwilową, sytą i jasnowzroczną przy-
jemność.
To, co przywiózł (nawet wziął nóż do otwierania
konserw i konserwy, a nawet pół chleba) wyło-
żył na stół, i wrócił do bagażnika po maszyn do
pisania, którą położył też na stole, choć nie wy-
jął z futerału; położył ją nawykowo, jak kładł ją
zawsze wsz dzie, gdzie przebywał; wystarczyło,
że leży w swym czarnym zużytym futerale z pla-
stiku, by znaczyć, że on nie marnuje czasu, że to
wszystko jest po to, by być ważne, niby smoczek
w ustach niemowl cia czy butelka w zasi gu pa-
mi ci alkoholika. Ryz papieru położył obok
maszyny, i mniejszy zeszyt z notatkami. Po
chwili podniósł ów zeszycik i otwarł na chybił-
trafił. Przeczytał list tytułów, bo chyba to były
tytuły, i przypomniał sobie, że były to tytuły
czegoś, czego nigdy nie napisał: opowiadań, roz-
działów, całych powieści. Było mu żal tych tytu-
łów, nie chciał, by przepadły, dlatego je zapisy-
wał. Brzmiały:
132 Perseidy
Pater Passus
Indiańska krew
Doktor Dedalus
Pan Kiszka
Trzecia Powieść Polska.
Były to niezłe tytuły, pomyślał. Nigdy nie stał si
pisarzem. Pewien młody, arogancki, pederastycz-
ny i jaśniejący erudycją Anglik, Julian Barnes, na-
pisał w modnej (i wątłej) książeczce  Papuga
Flauberta zdanie do zapami tania:  Aatwo jest,
w końcu, nie być pisarzem. Wi kszość ludzi nie
jest pisarzami, i bardzo mało złego im z tego przy-
chodzi . Było to zabawne. Książki stawały si co-
raz lżejsze, zabawniejsze. Barwne wydmuszki.
Dlatego coraz wi cej rozigranych kobiet je pisało,
coraz mniej m żczyzn. Mówi si , że to m żczyzni
są lekcy, kobiety ci żkie swym przywiązaniem do
płotu (do płodu). Ci żkie menstruacje, obcowa-
nie z krwią. Bez wyobrazni. Wyobraznia wypływa
im z pochw z krwią menstruacyjną, i z siemie-
niem m żczyzn, których przyjmują w siebie. A to
nieprawda, pomyślał. Lekcy m żczyzni, ci trut-
nie, są ci żcy mozolną pracą nad rolą, mozolną
pracą nad kartką papieru. Piszą te grube nudne
dociekliwe uparte pomylone strony. Kobiety pi-
szą w najlepszym przypadku te wydmuszki.
Też czas nastał na wydmuchiwanie. Nikt nie ma
czasu na czas. Strz piki, dowcipuszki. Błysk
oczka, ślizg łatwego porównania. Gł bia jest
Nad wodą wielką i czystą 133
w gł bokości, olśnienie na powierzchni: już na
powierzchni, powiedziałyby one, powołując si
na mądrość zen, poetów haiku, mistyków śre-
dniowiecznych. Angelus Silesius zobaczył obja-
wienie w łyśni ciu światła na polewie talerza.
One też. Te zdolne. Te wiecznie młode. Te wy-
zwolone od udawania m żczyzn. Odwrotnie,
zmuszające teraz pokracznych ci żkich samców
do imitowania ich ci tej przenikliwości, co nie
przenika niczego. Zmuszające m żczyzn, by sta-
li si kobietami. Kundera stał si w końcu kobie-
tą, pomyślał w wagonie, z tym zeszycikiem w r -
ku. Jedną z najzdolniejszych, kultywującą lek-
kość. Lekkość, jak powietrze, go zabiła.
l
Nie chciało mu si wyjść z tego ciernistego, sło-
necznego wagonu na ostrzejsze słońce na dwo-
rze. Chciało mu si rozmyślać nad bezładem
własnych notatek. One od pewnego czasu stały
si byle jakie. Nic w nich z metodyczności jego
prac semiologicznych. Choć w Ameryce, na uni-
wersytetach Berkeley, Harvardu, a potem No-
wego Jorku (dla murzynów) i Illinois (dla chłop-
stwa) dojrzał, że semiologia jest tylko gratką, by
odegrać rol . Sposobem na, nie sposobem dla.
Semiologia była równie d ta, co pozytywne, lub
kobiece, myślenie. Umberto Eco był m tnym
nudziarzem, gotowym napisać dziesi ć tysi cy
słów o czymkolwiek, o pudełku zapałek. Czyli,
134 Perseidy
na dodatek, grafomanem. Młodzieżowy gnom
Marcuse, siwy i w trampkach i preferujący re-
wolucj , był tyle poważnym myślicielem, co
pierwszy lepszy złoczyńca. A ponury pająk Ja-
kobson? A zawilec Noam Chomsky? Pomyśleć
tylko, że w Polsce, za póznego komunizmu, filo-
zofia czy semiologia, jak jeżdżenie samocho-
dem, były ucieczką od nudnego życia i imbecy-
lizmu! Młodego Marksa studiowało si , bo był
młody, czyli czuły na odruch ludzki, na istnienie
młodego ciała. Za młodego Marksa si wylaty-
wało z katedry: komunizm już był sklerozą. On
wyleciał z asystentury, ale wziął go do Wiednia
wyrzucony pół-przyjaciel jego ojca, Adam
Schaff, piewca młodego Karla i taki filozof jak
płot. A stamtąd urwał si na stypendium nauko-
we do USA.
Masz trzy drogi, pomyślał nieskładnie, patrząc
w zeszycik:
 podlizywanie si , ba, kadzenie czytającemu,
który kocha to najbardziej, by (jeśli nie jesteś
zupełnie głupi) w pogardzie i ukryciu przed
ogółem czerpać z tego najwyższe zyski: patrz
Chaplin;
 jawnie nie lubić: skazać si przeto na samot-
ność, gdy to zrozumieją, bo na nienawiść portre-
towanych; patrz %7łuławski;
 umarmurzać, ukształtniać, dodawać g by, wy-
gładzać skórk , wyzłacać kiszki: patrz Noble, ka-
tedry, jubileusze.
Nad wodą wielką i czystą 135
Wyjął pióro z torby i dopisał:  dla tej zgrai mor-
derczej i złej i przewrotnej . Na tej sm tnej zie-
mi, której i tak panami pozostaną pasożyty
i owady. I gdzie uduchowieni duchem cierpią
najdotkliwiej.
Te tytuły mogły być do książki, którą tak bardzo
chciał napisać, choć przestawał wiedzieć, o co
miało w niej chodzić. Zamiast, pisał z cynizmem
coraz wi kszym samobójcze semiologiczne pra-
ce, które też na książk si nie składały. Drukowa-
ły je uniwersyteckie kwartalniki, pseudonauko-
we i na ładnym papierze. Czytane tylko przez
tych, którzy pisali swe prace w oparciu o podob-
ne prace. Lub przeciwko nim, co na jedno wycho-
dziło. Tłum specjalistów żerował łagodnie na so-
bie, w nieprzeniknionym ukryciu przed światem. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony