[ Pobierz całość w formacie PDF ]

zwrócił uwagi, że jego skierowany na zachód fragment prowadził prosto na krawędz urwiska i dalej
nad morze, mniej więcej nad Przystanią Kamieniołomów. W swej nieodwołalności przypominało to
start z pokładu lotniskowca... Kiedy się już zaczęło rozbieg, kraniec pasa był zbyt blisko, żeby się
wycofać. Ilu pilotów siedziało dokładnie w tym miejscu tuż przed startem, oceniając swoje
możliwości przeżycia następnych paru sekund?
- Lauro...? - zmarszczył nagle brwi - czy na wiosnę w Szkocji krzaki nie powinny być nieco
bardziej zielone?
Spojrzała na niego. Michael wyszedł już jednak z samochodu i wędrował na czworakach, z
całkowitym brakiem szacunku dla naturalnego środowiska odgrzebując korzenie wszystkich
większych drzewek rosnących na opuszczonym pasie startowym byłego dywizjonu 814 Lotnictwa
Ochrony Wybrzeża.
- Wszystkie zostały wykopane - stwierdziła Laura parę minut pózniej. - Każde w miarę spore
drzewko i krzaczek na pasie startowym zostało Wykopane, a następnie wsadzone z powrotem w
ziemię. I to w ciągu paru ostatnich dni.
- A większe szczeliny zasypano - dodał Crofts. Otworzył dłoń i wysypał z niej garść spulchnionej
ziemi. Była wciąż jeszcze wilgotna. Chyba dopiero dziś po południu.
- Spodziewają się samolotu, prawda? - zapytała na wszelki wypadek. Musiał się uśmiechnąć.
Cóż, było to dość oczywiste!
Zaczęła spoglądać z niepokojem w niebo, jakby spodziewając się, że samolot wkrótce nadleci.
- Nie tak od razu. Przyleci w nocy. Tuż nad powierzchnią morza, żeby uniknąć radaru - uspokoił
ją.
- Po co więc najpierw oczyścili pas, a potem umieścili to wszystko z powrotem?
- Bo ponowne oczyszczenie zajmie im zaledwie kilka minut - i najprawdopodobniej po odlocie
nocnego gościa wetkną to wszystko z powrotem. Robiliśmy coś podobnego w dżungli. Taki
natychmiastowy pas startowy, który prawie przez cały czas pozostaje zamaskowany.
Laura rozejrzała się wokoło po opuszczonym lotnisku. Znowu panowała kompletna cisza,
zakłócana jedynie brzęczeniem owadów i słabymi krzykami mew. Zadrżała nagle.
- Byłam tu kilka razy tuż po przyjezdzie, kiedy wszystko na farmie było taką podniecającą
nowością. Ale to miejsce mi się nie spodobało - ma się niemal uczucie, że słychać szept... duchów,
które są nie do końca duchami.
- Nie do końca duchami...?
- Pochodzą z niezbyt odległej historii. Z martwej przeszłości, jednak nie dość jeszcze odległej,
aby rozproszyć wszystkie emocje i uczucia - strach, miłość i rozczarowanie - których każda baza
lotnicza w czasie wojny musiała być świadkiem.
- To było czterdzieści lat temu. Czy duchy istotnie mogą przemawiać aż tak długo? - zapytał
skonsternowany Michael.
- Ja sama istniałam już czterdzieści lat temu. Byłam dzieckiem - oboje byliśmy dziećmi! Teraz
jestem w średnim wieku. Być może to miejsce przypomina mi mnie samą, sprawia, że nazbyt
dokładnie uświadamiam sobie, że ja też jestem śmiertelna.
Crofts przysunął się do niej, uświadamiając sobie jej fizyczną obecność i to, że jej dyskretny
erotyzm wyzwala w nim reakcje dużo silniejsze, niż mogłaby wywołać Pamela Trevelyan -
przynajmniej dopóty, dopóki również nie stanie się dojrzałą osobą.
- Wiesz, zawsze chciałem, żebyś wyszła za mnie, a nie za tego paskudnego żołnierzyka -
powiedział lekkomyślnie. - Do diabła, w dalszym ciągu mam na to ochotę, bez względu na to, czy
uważasz się za kobietę w średnim wieku, czy nie!
Laura spojrzała mu w oczy z niewymownie czułym smutkiem.
- Masz teraz kogoś innego. A ja wciąż kocham Erica, Michaelu. Proszę, uratuj go.
- Do licha! - mruknął Crofts kierując się w stronę ziejących pustką drzwi wieży kontrolnej. -
Zawsze jesteś taka cholernie praktyczna!
Rdzewiejący pług stał jak przedtem. Obok nadal leżały zwoje starego drutu, siano... jedynym
nowym elementem był kawałek rury kanalizacyjnej.
Crofts spojrzał na nią uważnie. Miała mniej więcej sześć stóp długości - był to wzrost dorosłego
mężczyzny - lecz jej obwód był taki, że człowiek ukryty w jej wnętrzu byłby bardzo ściśnięty - i
zapewne również bardzo martwy! A więc jakie mogła mieć zastosowanie? Doszedł do wniosku, że
właśnie ta cylindryczna atrapa była przed godziną obiektem tak czułej troski najemników -
świadczyły o tym połyskujące zadrapania pozostawione przez stalową linkę mocującą.
Końce rury zostały zamknięte niezbyt starannie dopasowanymi drewnianymi kręgami. Z trudem
uniósł jeden jej koniec i spróbował oszacować ciężar. Była ciężka, wystarczająco ciężka, aby do jej
przeniesienia na niewielką nawet odległość trzeba było przynajmniej czterech mężczyzn. Kiedy
opuszczał ją z powrotem, zajrzał w szparę między żeliwnym korpusem rury a drewnianym czopem.
Wyglądało na to, że rura została wypełniona zwykłą, całkowicie niewinną ziemią.
A więc było to tylko kolejne ćwiczenie. Wykonana naprędce atrapa zastępowała prawdziwy
obiekt. Potem na jej miejscu znajdzie się na przykład zasobnik z jakąś nieznaną zawartością... może
narkotyki? Ale jeżeli jego przypuszczenie jest słuszne, to dlaczego mieliby przywozić je tu statkiem,
żeby natychmiast wywiezć samolotem? Jeżeli tak właśnie wyglądał ich plan.
Potem połączył to znowu z bazą RN Ardarroch, Simpsonem i pierwszym przypuszczeniem, które
przyszło mu na myśl, gdy w szkłach jego lornetki pojawił się ten wydłużony ładunek podciągany na
dzwigu w Przystani Kamieniołomów. I nagle już wiedział, co miał zastępować ten zardzewiały
kawał rury.
- Wiesz, Lauro, chyba się już domyśliłem, co to ma być.
Laury już jednak obok niego nie było. Najwyrazniej czuła się wciąż nieswojo w tej cuchnącej
mrocznej ruinie i wyszła na zewnątrz. Wyprostował się i otrzepał ręce z poczuciem, że nieco
przybliżył się do prawdy.
- Mikę! O Boże... MIK!
W jej stłumionym krzyku brzmiało przerażenie. Obrócił się gwałtownie, czując, jak serce
podchodzi mu do gardła mdlącym przeczuciem nieszczęścia, podbiegł do drzwi i zamarł w bezruchu.
Stał, wyraznie widoczny na tle czarnego prostokąta, stanowiąc doskonały cel oświetlony
zachodzącym słońcem, bez cienia szansy na wykonanie następnego kroku. Jego trzydzieści lat nauki
sposobów przeżycia na rozmaitych polach bitewnych narzuciły mu jedyną możliwą reakcję...
całkowity bezruch.
Tkwił w miejscu jak sparaliżowany. Ale jednocześnie próbował ocenić możliwość wykonania
jakiegokolwiek dalszego ruchu.
Przed nim znajdowało się sześciu ludzi. Wszyscy ubrani w bezosobowe mundury polowe koloru
khaki, wszyscy zamaskowani, w czarnych wełnianych kominiarkach tak lubianych przez kochające
anonimowość paramilitarne zwierzęta. Trzech klęczało z wycelowaną bronią - jeden z nich trzymał
hiszpański pistolet maszynowy star Z-62 wymierzony między oczy Croftsa, drugi - pistolet
maszynowy czeskiej, a może polskiej produkcji, skierowany w jego pierś, a ostatni - absolutnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony