[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Dziw, dziw... O perukach pan ojciec dobrodziej opowiadał. Na Woli takie
pono na sobie kołtuny zawieszali, jakby kto baranów stado spędził... O
muchach i gołych piersiach nie słyszałem... Jejej, jakie to dziwaczne
ludzie żyją na świecie!
- Nie pamiętasz - przypominał pouczająco Olek - jak pan ojciec jegomość
czytali książkę, w której stało o ludziach, co wargi do ziemi mają i solą
je posypują, żeby im się nie psuły?
- A no. Pamiętam. Albo o tamtych, co za młodu siwi, a na starość
czernieją?... Francuzy znów z gołymi piersiami i czarnymi plastrami
chodzą... A coś widział więcej?
- Oho, najciekawszą rzecz opowiem ci na koniec: tego wielmożnego
szlachcica spotkaliśmy u płatnerza, gdzie jegomość pan Słotyło dawał
ostrzyć szablę i kupował drugą, lekką, podobną do naszej...
- Na co mu taka?...
- Ja ciągle myślę - szeptał z przejęciem Olek wprost w ucho brata - że
jej nie kupował dla siebie. Bo słyszałem, jak powiadał: "Mistrzu sławetny,
dajcie mi lekką, najlżejszą, do młodej ręki sposobną"...
- Dlaboga, dlaboga! I co?!
- Nic. Schował między swoje łuby.
Kostek westchnął przeciągle.
`tc
CRozdział Vi:
Na Rusi Czerwonej
`tc
...Nieszczęsna krew pana Dydyńskiego herbu Gozdawa, przelana przez
popędliwego Jarosza Słotyłę, minie wywołańca! Gdyby nie ona, łagodny, Bogu
ducha winny Filip siedziałby spokojnie w swym lubym Drążgowie, patrzyłby
na
rzekę i wdychał woń siana, a nie tłukłby się na drodze w bryce ku
niewiadomym losom, co gorsza, jako opiekun trzech chłopaków, za których
czuł się odpowiedzialny. Najbardziej ciążyło mu, że nie wiedział dokładnie,
dokąd powinien jechać, ani co się właściwie dzieje na wschodzie? Pytał o
wiadomości każdego, co nadjeżdżał z tamtej strony, lecz odpowiedzi wypadały
tak sprzecznie, że trudno z nich było coś wywnioskować. Jedni więc
twierdzili, podobnie jak spotkany w Lublinie statysta, że nieprzyjaciela
nie ma wcale, co najwyżej w żniwach można się spodziewać zwykłych "trwóg
tatarskich". Król siedzi w Jaworowie z żoną i dziećmi, Turkiem naród bez
potrzeby strasząc. Lecz wnet nadjeżali inni, co wręcz przeciwnie
zapewniali, że nieprzyjaciela ino, ino patrzeć, że Zbaraż otoczony przez
ordę, a sułtan z wielką siłą już przeszedł Dniestr. Słuchając ich można
było mniemać, że lada chwila wzrok uderzy łuna, a uszy krzyk: "Ałła! Ałła!"
Pan Filip trwożnie i poważnie myślał, zali nie skręcić na zachód albo na
południe? Lecz nowi podróżni zaprzeczali pogłoskom strachajłów,
powiadając,
że przecież jadą od Lwowa spokojnie. Sułtan stoi pono rzeczywiście u
granicy, ale wojna nierychło się zacznie, bo poseł francuski robi, co może,
żeby ugodę między Rzeczypospolitą a Portą zaklepać... Rad by król francuski
Rzeczypospolitą na Niemca pchnąć i dlatego takie czyni starania...
- ...Aha, aha... Bóg zapłać waszmościom - odpowiadał pan Słotyło,
niewiele po prawdzie rozumiejąc. Polityka to zawiłą rzecz.
Przykrzyło mu się jechać samemu na bryce, więc coraz częściej przesiadał
się na swą kobyłę. Była wielkiej krwi, lecz niemłoda, od licznych zrebień
zniekształcona i siodłat. Brzuch jej zwisał, kłęby wystawały. Nogi jednak
zachowała suche w pęcinie, pewne w stąpnięciu, bystre, wielkie oko i
szlachetną głowę. Pan Filip miłował ją bardzo i przypisywał rozum nieomal
człowieczy. Kobyłę zwano Starościną, nabyta bowiem była przed laty zróbką
od starosty krasnostawskiego.
- Takiego kroku jak moja stara nie ma żaden z waszych koni - chwalił pan
Filip przyjaciółkę klepiąc ją po długiej szyi. Klacz istotnie miała
ogromnego stępa i zarówno siwek blizniaków jak gniadosz Wicka nie mogły
za
nią nadążyć, co parę kroków nadbiegając truchtem. Pan Słotyło śmiał się
zadowolony i powtarzał, że najważniejszy u konia jest step. Starościna
kiwała godnie i bezustannie głową, jakby temu przytwierdzając.
- Sześć zrebiąt od niej wychowałem - opowiadał dalej pan Słotyło -
wszystkie bachmaty jak smoki. Wiele chciałem, tyle mi talarów za nie
dawano... Jednego mam doma, a jednego odstąpiłem bratu... Ujechał na nim
po
nieszczęsnej zbrodni...
Tu pan Filip milkł i spuszczał głowę, bo każde wspomnienie zabójcy
budziło w nim gorycz, której ni strawić, ni znieść nie mógł.
- Raczycie wybaczyć, jegomościu dobrodzieju - zapytał kiedyś Wacek
nieśmiało - zali nie jedno wywołaniec a banita? Bom słyszał o takich, co
banitami byli ogłoszeni (nazwiska jeno nie pomnę), i nikt się o nich tyle
nie frasował...
Pan Filip potrząsnął głową.
- Nie jedno... Gdzie! Banita w kraju nie śmie żyć ni urzędu publicznego
sprawować, przecie czci swojej nie traci. Wywołaniec zaś, infamis, to
gorzej niż zwierz. Wolno każdemu polować nań jak na wilka... Byle poddany
ma prawo go ubić i kary żadnej za to nie poniesie... Kto by go chronił, czy
żywił, czy ludzkość mu okazał, takimże samym wywołańcem się staje i tym
samym rygorom podlega... Nie może być większej hańby...
- Sposobu nie masz, by się oczyścić z infanamii?
- Nie łacno! Bywało, że infamis czasu bitwy wychodził z ukrycia i szedł
do boju przepasany czerwoną szarfą, żeby go wszyscy z daleka widzieli...
Jeżeli wielkich przewag dokonał, król zdejmował za to z niego, żywego czy
poległego, infamię... Ale to nie łatwo dokonać. W tłoku bitwy mało kto na
drugich uważa, choćby dwie szarfy wdział... Et, i myśleć się o tym nie
chce, dalibóg!
I pan Filip, rozżalony wspomnieniami, złaził z siodła oddając Starościnę
luzakowi, sam zaś pogrążał się ponownie w posępne rozmyślania na bryce. Na
koniec zaczynał drzemać i niepomny troski spał do następnego postoju.
`pk. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony