[ Pobierz całość w formacie PDF ]

uznał, że byłby to wyraz jakieś poetyckiej sprawiedliwości, gdyby Olson wygrał.
Wyobrażał sobie czołówki gazet-W WIELKIM MARSZU ZWYCI%7łYA UMARAY!
Stracił czucie w palcach u nóg. Przebierał nimi w butach i nie czuł niczego. Prawdziwy
ból nie siedział teraz w palcach u nóg. Był na podbiciach stóp. Ostry, przenikliwy,
odzywający się przy każdym kroku. Zupełnie jak w znanej od dzieciństwa bajce o
syrence, która chciała żyć wśród ludzi. Tyle że miała ogon i dobra wróżka czy ktoś tam
obiecał dać jej nogi, skoro już tak bardzo chce. Każdy krok na lądzie będzie ją kosztował
ból, jakby chodziła po nożach, ale może je mieć, skoro już tak bardzo chce, a ona
powiedziała, no, w porządku, i to był Wielki Marsz. W pigułce...
- Upomnienie! Czterdziestkasiódemka, upomnienie!
- Słyszę was - warknął ze złością Garraty i przyspieszył kroku.
Lasy rzedły. Północna część stanu została za nimi. Minęli dwa ciche miasteczka. Droga
przecinała je wzdłuż i chodniki były upchane ludzmi, cieniami pod latarniami przyga-
szonymi deszczem. Nikt wiele nie wiwatował. Chyba było zbyt zimno. Zbyt zimno i zbyt
ciemno, i - Jezu Chryste! - miał teraz upomnienie do zatarcia i jeśli to nie był syf nad syfy,
to nie ma o czym mówić.
Znów zwalniał, więc zmuszał się do większego wysiłku. Gdzieś daleko Barkovitch rzucił
kilka słów i wybuchnął przykrym śmiechem. Wyraznie słychać było McVriesa:  Zamknij
się, morderco". Barkovitch powiedział McVriesowi, żeby poszedł do diabła, i wydawał się
bardzo zdenerwowany. Garraty uśmiechnął się słabo w ciemności.
Chociaż starał się iść szybko, przesuwał się do tyłu kolumny i uświadomił sobie z
niechęcią, że znowu zbliża się do Stebbinsa. Coś go w Stebbinsie fascynowało, doszedł
jednak do wniosku, że wcale nie zależy mu na ustaleniu, co to takiego. Nadeszła pora,
by przestać się dziwić. Nic się na tym nie zyskiwało. Kolejny syf nad syfy.
W przedzie żarzyła się wielka strzała. Jaśniała jak zły duch. Nagle orkiestra dęta zagrała
marsza. Musiała to być spora orkiestra. Owacje przybrały na sile. W powietrzu unosiły
103
się jakieś strzępki i przez zwariowaną chwilę Garraty myślał, że pada śnieg. Ale to nie był
śnieg, tylko konfetti. Przechodzili na inną drogę. Stara przecinała się z nową pod kątem
prostym i kolejna tablica autostrady głównej obwieszczała, że Oldtown jest zaledwie
dwadzieścia pięć kilometrów dalej. Garraty poczuł niejasne podniecenie, nawet dumę.
Poza Oldtown znał trasę. Mógł ją narysować na dłoni.
- Może to da ci przewagę. Nie sądzę, żeby tak było, ale może.
Garraty aż podskoczył. Miał wrażenie, że Stebbins podniósł mu wieczko na głowie i
zajrzał do środka.
- Co?
- To twoje okolice, no nie?
- Nie. W życiu nie byłem na północ od Greenbush, nie licząc jazdy na start. I nie
jechaliśmy tędy. - Zostawili orkiestrę dętą za sobą, tuby i klarnety lśniły w wilgotnym
mroku.
- Ale przejdziemy przez twoje rodzinne miasto?
- Nie, tylko w pobliżu.
Garraty ze zdziwieniem spostrzegł, że Stebbins zdjął tenisówki i ma na nogach miękkie
mokasyny. Tenisówki wetknął do kieszeni koszuli.
- Oszczędzam tenisówki - wyjaśnił - na wszelki wypadek. Ale myślę, że skończę w
mokasynach.
Minęli maszt radiostacji, szkielet na pustym polu. Na szczycie regularnie, jak serce,
pulsowało czerwone światło.
- Spodziewasz się zobaczyć swoich bliskich?
- Tak - powiedział Garraty.
- Co potem?
- Potem? - Wzruszył ramionami. - Pewnie pójdę dalej. Chyba że wszyscy okażecie się na
tyle rozsądni, żeby się do tej pory wytasować.
- Och, wątpię. - Stebbins uśmiechnął się dalekim uśmiechem. - Jesteś pewien, że nie
odpadniesz? Po tym, jak się z nimi zobaczysz?
- Człowieku, niczego nie jestem pewien. Nie wiedziałem dużo, kiedy się to zaczęło, a
teraz wiem mniej.
- Myślisz, że masz szansę?
- Tego też nie wiem. Nie wiem nawet, czemu z tobą rozmawiam. Zupełnie jakbym mówił
do dymu. Daleko w przedzie zawyły policyjne syreny.
- Ktoś wdarł się na drogę, tam gdzie policja jest rozstawiona rzadziej - powiedział
Stebbins. - Miejscowi robią się niespokojni, Garraty. Pomyśl, ilu zadaje sobie trud, żeby
zrobić ci przejście.
- Tobie też.
- Mnie też - zgodził się Stebbins i przez długi czas nic nie mówił. Kołnierzyk koszuli latał
mu luzno wokół szyi. - To zadziwiające, jak umysł panuje nad ciałem - dodał wreszcie. -
To zadziwające, jak potrafi przejąć komendę i wydawać ciału rozkazy. Przeciętna
gospodyni domowa może przejść do dwudziestu pięciu kilometrów dziennie, między
lodówką, deską do prasowania i sznurem na pranie. Pod koniec dnia jest gotowa
wyłożyć nogi na stół, ale nie jest wyczerpana. Domokrążca może wyciągnąć trzydzieści
104
dwa kilometry. A chłopak z liceum ćwiczący futbol przechodzi czterdzieści do czterdziestu
pięciu... W jeden dzień, od wstania z łóżka do położenia się do łóżka wieczorem.
Wszyscy są zmęczeni, ale żadne z nich nie jest wyczerpane.
- No. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony