[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jego twarz odznaczała się niesamowitą zielonkawą bladością.
- Nie słyszę ani słowa, komendancie. Poza tym jeszcze nie tonie. - I Amerykanin znowu
zniknął w kabinie na dzobie.
Ponieważ cała piątka pracowała szaleńczo, w ciągu trzydziestu sekund reszta ekwipunku
znalazła się na skale. Kuter zanurzył się rufą, tylny pomost zniknął pod wodą, woda wlewała się do
luku maszynowni, gdy Brown wspiął się po linie; gdy Miller chwycił linę i ruszył za nim, była już
zalana przednia nadbudówka, a gdy Andrea skoczył na skałę, jego nogi zawisły nad pustym
obszarem morza. Kuter poszedł na dno, zniknął im z oczu i nawet jeden kawałek pływającego
drewna, nawet pęcherzyk powietrza nie świadczył o tym, że coś tu przed chwilą było. Wąski
występ skalny, który nie miał nawet trzech stóp w najszerszym miejscu, po obu stronach niknął w
ciemności. Co gorsza, poza skrawkiem o powierzchni kilku stóp kwadratowych, gdzie Stevens
ułożył sprzęt, wybrzuszał się ostro, skała pod nogami była zwietrzała i śliska. Andrea i Miller
musieli stać na piętach, przyciśnięci plecami do ściany, wpijając jak najmocniej palce w kamień,
aby utrzymać równowagę. Nie trwało jednak nawet minuty, gdy Mallory wbił dalsze dwa haki
jakieś dwadzieścia cali nad półką, w odległości dziesięciu stóp od siebie, i połączył je liną, która
zabezpieczała ich wszystkich. Miller zmęczony osunął się i usiadł, z ulgą opierając pierś o
bezpieczną poręcz liny. Pogrzebał w kieszeni kurtki, wyciągnął paczkę papierosów i poczęstował
wszystkich, nie zważając, że deszcz przemoczył je natychmiast. Sam ociekał wodą, oba kolana miał
fatalnie potłuczone. Było mu straszliwie zimno, ulewny deszcz i woda z rozbijających się o głazy
bałwanów przemoczyły go do nitki, ostra kamienna krawędz wpijała mu się okrutnie w uda,
naciągnięta lina utrudniała oddech, twarz miał szarą jak popiół z wyczerpania długimi godzinami
pracy i morską chorobą. Ale gdy się odezwał, w jego głosie zabrzmiała prawdziwa szczerość.
- Mój Boże! - powiedział z uznaniem. - To było cudowne!
Rozdział piąty
Poniedziałek w nocy Godz. 01.00_/02.00
W półtorej godziny pózniej Mallory, zaparty w skalnym kominie, wbił hak pod nogami,
próbując dać odpoczynek obolałemu i wyczerpanemu ciału. Dwie minuty odpoczynku - mówił
sobie. - Tylko dwie minuty, nim wejdzie Andrea. Lina drżała.
Poprzez wycie wiatru, który usiłował oderwać go od ściany, słyszał chrobotanie metalu, gdy
Andrea szukał oparcia dla nóg. Urwisko o mało nie zmogło Mallory ego. Dostał się tutaj za cenę
pokaleczonych rąk, zupełnego wyczerpania, piekącego bólu w mięśniach ramion i zadyszki.
Udręczone płuca wielkimi haustami chwytały powietrze. Zwiadomie usiłował nie myśleć o bólu,
który przenikał ciało, o gwałtownej potrzebie odpoczynku; nasłuchiwał brzęczenia stali o kamienie,
tym razem głośniejszego, słyszalnego wyraznie nawet poprzez ryk wiatru... Chciał powiedzieć
Andrei, żeby zachowywał się jak najciszej na ostatnim odcinku około dwudziestu stóp, dzielącym
ich od wierzchołka. Do Mallory ego i tak nikt nie mógłby mieć pretensji, że nie porusza się cicho.
Nawet gdyby chciał, nie byłby w stanie robić hałasu, jedyną, bowiem osłonę jego posiniaczonych i
krwawiących stóp stanowiły podarte skarpetki. Ledwie przebył pierwsze sześć jardów, stwierdził,
że jego górskie buty są bezużyteczne: pozbawiały go wszelkiego czucia, możliwości wynajdywania
i wykorzystywania maleńkich szczelin, w których najwyżej palec mógł się zmieścić, a które
stanowiły jedyne oparcie na gładkiej ścianie. Z wielkim trudem zdjął buty i przywiązał je
sznurowadłami do pasa; zgubił je zresztą przy forsowaniu występu skalnego. Sama wspinaczka po
pionowym, nieznanym urwisku była zmorą, okrutną męką wśród wichru, ulewy i ciemności, męką,
która w końcu stępiła poczuucie niebezpieczeństwa i przesłaniała samobójcze ryzyko niekończącą
się torturą zwisania na koniuszkach palców, wbijania setki haków, zakładania lin i pełzania cal po
calu w ciemności. Takiej akcji nigdy dotychczas nie przeprowadzał i nie mógłby jej powtórzyć, bo
była szaleństwem. Wymagała całej jego wielkiej zręczności, odwagi i siły, a nawet czegoś więcej.
Nie wiedział, że takie rezerwy, takie nieograniczone zasoby sił mogą się mieścić w nim czy w
jakimkolwiek innym człowieku. Nie znał również zródła tej siły, która wyniosła go aż na to
miejsce, już tak bliskie wierzchołka. Nie była to ambicja alpinisty, osobiste niebezpieczeństwo,
duma z faktu, że prawdopodobnie jest jedynym człowiekiem w południowej Europie, który może
dokonać tej wspinaczki, nawet nie pamięć o tym, że czas upływa i niebezpieczeństwo, w jakim się
znajdowała załoga Cheros, jest coraz bliższe - żaden z tych czynników nie wchodził w rachubę.
Mallory uświadamiał sobie, że przez ostatnie dwadzieścia minut, potrzebne do sforsowania ściany,
którą miał teraz pod nogami, był pozbawiony wszelkich myśli i wszelkich uczuć, że wspinał się jak
maszyna. Z ogromną siłą podciągając się na rękach i na linie, Andrea wywindował się ponad
wypukłość zbocza, choć nogi zwisały mu w powietrzu. Był obwieszony zwojami liny i hakami,
które, wystając ze wszystkich stron, nadawały mu wygląd korsykańskiego bandyty z operetki.
Szybko dotarł do Mallory ego, wklinował się w komin i otarł spocone czoło. Jak zwykle,
uśmiechnął się szeroko. Mallory uśmiechnął się również. Andrea nie miał prawa znajdować się
tutaj. To było miejsce Stevensa, ale Stevens nadal jeszcze cierpiał z powodu szoku; stracił wiele
krwi, a poza tym potrzebny był pierwszorzędny alpinista, który by zamykał pochód, zwijał za sobą
linę i wyciągał haki, bo nie mogli zostawić po sobie żadnego śladu - przynajmniej Mallory tak
mówił, a Stevens zgodził się z żalem, jakkolwiek jego twarz świadczyła wyraznie, że czuje się
urażony. Teraz Mallory winszował sobie, że oparł się milczącej prośbie Stevensa, który bez
wątpienia był świetnym alpinistą, ale owej nocy Mallory potrzebował po prostu ludzkiej drabiny.
Niejednokrotnie podczas wspinaczki stał na plecach Andrei, na jego ramionach, dłoniach, a raz -
przez dziesięć sekund - na głowie, i to jeszcze wtedy, gdy miał na nogach podkute gwozdziami
buty. I ani razu Andrea nie zaprotestował, nie potknął się ani nie ugiął choćby o cal. Ten człowiek
był niezniszczalny, twardy i wytrzymały jak skała, na której stał.
Od zmierzchu Andrea pracował bez przerwy, wykonał taką robotę, która by zabiła dwóch
zwykłych ludzi. Patrząc na niego Mallory uświadamiał sobie prawie z uczuciem zawodu, że nawet
w tej chwili Andrea nie wygląda na szczególnie zmęczonego. Mallory wskazał ujście komina,
rysujące się niewyraznym prostokątem na tle bledszego nieba. Pochylił się nad uchem Andrei.
- Dwadzieścia stóp, Andrea - szepnął. Nadal oddychał z trudem. - Nie będzie trudności, z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony