[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mi wdzięczni do grobowej deski. Z góry przyjmuję łzawe podziękowania. Jest to doświadczenie, które was
odmieni, rozwinie, wzbogaci. Witajcie, witajcie w pierwszym dniu reszty waszego nowego, wypełnionego
prawdą żywota.
Kiedy jego wizerunek się rozpłynął, zakaszlałem, aby ukryć pomruk podejrzeń, które wzbudził stary piernik.
Nigdy nie próbuj kantować kanciarza. Umieściłem wygodniej tyłek na krześle i przygotowałem się na
rozpoczęcie widowiska.
Zaraz na początku stwierdziłem, że holofilm został wykonany bardzo profesjonalnie. Przyznałem, że na mło-
dych, naiwnych - bądz na zwykłych durniach - mógłby wywrzeć wrażenie. Mgła zawirowała, zajaśniał rdzawy
blask i raptownie znalazłem się w samym środku scenerii.
Król w milczeniu spoglądał na grupę wojowników wchodzących ze znużeniem do lasu i znikających między
drzewami. Na pozór czekał cierpliwie, tylko od czasu do czasu unosił rękę i dotykał korony, jakby upewniając
się, że spoczywa na swoim miejscu, że on nadal jest królem. Minął dłuższy czas. Nagle król odwrócił głowę i z
uwagą nasłuchiwał powolnych kroków, które zaszeleściły wśród gęstwiny pod koronami drzew. Z lasu nie
wyszedł żaden ze zbrojnych rycerzy, lecz tylko gruba i wykrzywiona postać królewskiego trefnisia. Podrygująca
czapka błazeńska, spienione usta.
- Co widziałeś? - spytał wreszcie król.
- Przepadli, Wasza Królewska Mość. Wszyscy przepadli. Tak samo jak tamci, którzy przepadli wcześniej.
Zniknęli wśród drzew porastających brzegi jeziora. Ani jeden nie powrócił.
- Oni nigdy nie wracają - szepnął król. Pogrążał się w ponurym nastroju smutku i niepowodzenia. Odpędzał je
od siebie bezwiednie, z niewidzącymi oczyma, gdy na podwórze wszedł jakiś młodzieniec i pewnym krokiem
ruszył w jego stronę. U jego boku dreptał cichy szary pies. Błazen rozdziawił usta, ślina ciekła mu po brodzie;
cofał się przed młodzieńcem.
- Skąd ten smutek, królu? - zapytał przybysz beztroskim, srebrzystym głosem.
- Smutno mi, ponieważ w części lasu mojego królestwa znikają mężczyzni. Znikają całymi grupami, po
dziesięciu i dwudziestu - i nikt już ich nie widzi.
- Ja pójdę - odparł młodzieniec. - Ale w pojedynkę -dodał i strzelił palcami.
Nie padło ani jedno słowo więcej i miody człowiek poszedł wraz z psem do lasu. Maszerował osłonięty
koronami drzew i wyniosłymi zaroślami wzdłuż żywopłotów i tańczących bazi aż na brzeg ciemnego jeziora.
Stanął nad wodą i przyglądał się spokojnej toni. Nagle jakaś ociekająca wodą ręka gwałtownie wynurzyła się
nad powierzchnię, chwyciła psa i wciągnęła go w otchłań. Fale zamarły stopniowo i toń powoli znieruchomiała.
Młodzieniec nie krzyknął, nie uciekł, a tylko pokiwał głową.
- To musi być tutaj - wyszeptał.
Ciemność ustąpiła i powróciło światło. %7łelazny John zniknął, sala była pusta. Zerknąłem na Floyda, wydawał się
równie zdezorientowany jak ja.
- Czyżbym nie chwycił puenty? - zapytałem.
- Szkoda psa - odparł.
Spojrzeliśmy na Stinga, który w zamyśleniu kiwał głową.
- To dopiero początek - oznajmił. - Zrozumiecie, o co chodzi, kiedy obejrzycie resztę.
- Nie zechciałbyś nam wyjaśnić, o czym mówisz? Stingo potrząsnął głową ze zdecydowaną odmową.
- Pózniej, ewentualnie. Nie sądzę jednak, abym musiał. Sami się przekonacie.
- Oglądałeś już tę holoszopkę?
- Nie. Czytałem natomiast mitologię. Lepiej obejrzyjcie resztę, zanim będziemy o tym dyskutować.
Już miałem protestować, ale ugryzłem się w język. Uświadomiłem sobie, że nie ma sensu go naciskać. Ot-
worzyły się drzwi i wrócił nasz przewodnik.
- Oto człowiek, którego szukamy - powiedziałem pamiętając o naszej wcześniejszej decyzji. -Dowiedzieliśmy
się z wiarygodnych zródeł, że jutro skoro świt odbywa się targ.
- Wasze zródła się nie mylą. Jutro mamy dziesiątego, a to jest dzień targowy. Zawsze dziesiątego, gdyż nomadzi
zapamiętają datę tym sposobem, że codziennie znaczą sobie palec sadzą i kiedy wszystkie palce mają już...
- Dobra, dobra, dzięki. Umiem liczyć do dziesięciu bez uwalanych paluchów. Moi przyjaciele muzycy i ja sam
chcielibyśmy wpaść na targ... czy to możliwe?
- Wystarczy poprosić, wielki Jimie ze Stalowych Szczurów.
- Właśnie poprosiłem. Czy ktoś może nam rano pokazać drogę?
- Najlepiej byłoby skorzystać z Rydwanów Ognia...
- Zgadzam się, najlepiej. Dla nas aż za dobrze. Spacer to cudowne doświadczenie.
- Przespacerujcie się zatem, skoro macie takie życzenie. Dostaniecie eskortę. Mamy teraz porę obiadową i
przygotowaliśmy bankiet na waszą cześć. Bądzcie łaskawi udać się za mną.
- Prowadz, przyjacielu. Dopóki nie każecie nam wtrajać dendronów na surowo, jesteśmy waszymi zachłannymi
gośćmi.
Po drodze odkryłem, że moje palce żyły własnym życiem. Albo raczej świerzbiła je moja markotna podświado-
mość. Zmignęły po pulpicie komputera i ujrzałem przed sobą rozjarzone liczby.
Dziewiętnaście i pulsujące czerwone jedenaście.
Jedenaście dni do końca. Lepiej, żeby targ o poranku zdał się na coś.
ROZDZIAA 15
- Zapowiada się śliczny dzień - oznajmił głos.
Każde słowo przeszyło mi głowę niczym zardzewiała strzała, rozdzierając i drapiąc coraz boleśniej jedną wielką
ranę, którą miałem w czaszce. Rozchyliłem mgliście jedno oko, ale jaskrawy blask tylko wzmógł cierpienie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony