[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ukrzyżował
Barabasza. I wszystko stanęłoby w miejscu.
Ale patrząc w to lustro, uświadomiłem sobie także swoje posłannictwo. I z taką siłą
zapragnąłem siebie samego, że aż zaszczękały mi zęby. Jakby to było niezbędne oddalenie,
wzmocnienie. Abym teraz z tym większą siłą podążał za swoim marzeniem.
I już prześcigałem się aż do Bystrzycy koło Beneszowa, gdzie nigdy nie byłem. Masza
jakby wyczuła to nawet przez grubą ścianę snu. Szepnęła coś i bąbel pod jej nosem pękł.
Pospiesznie opuściłem pokój i zszedłem tych kilka pięter. Drzwi domu okazały się
jednak zamknięte! Otwarłem okno na podwórze i prześliznąłem się przez nie bez podniecenia,
bo gdybym miał te drzwi wyłamać, wyłamałbym je, gdybym miał rozwalić mur, nic by mnie
nie powstrzymało. I znalazłem się na podwórzu, na które padał ostry cień, przelazłem przez
bieluśki murek i już nic nie stało mi na drodze.
Czułem, jak we wszystkie części mojego ciała wpływa wola. Byłem nią wypełniony
bez reszty! Mogłem wyrazić się, używając matematycznego wzoru. Nie byłem smutny ani
wesoły. Tylko mój umysł okazał się chłonniejszy i z każdą chwilą coraz bardziej
odrąbywałem od siebie to, co było. Stawałem się samą tylko terazniejszością ze słodkim
końcem w czasie przyszłym. Kiedy dobiegłem na dworzec, przypomniałem sobie, że bilet
leży na stoliczku u Maszy. Kupiłem nowy i odjechałem pierwszym pociągiem. Z brzytwami
w pudełkach takich, jak harmonijki ustne. Siedziałem w kurteczce i patrzyłem na znikające
słupy telegraficzne, oczekując tych, które wybiegały mi nieustannie naprzeciwko. Z
zegarkiem w ręku sprawdzałem zgodność biegu pociągu z rozkładem jazdy, a najbardziej
chciałem mieć wszystkie stacje za sobą i znalezć się tam, dokąd unosiło mnie serce. Przez
całą drogę dręczyła mnie jedna jedyna myśl: czy będą tam mieli łazienkę? I o niczym innym
przez całą drogę nie myślałem.
Aazienkę tam mieli! Natychmiast kazałem napalić w piecu i zszedłem do biura, aby
zapisać się w księdze hotelowych gości. W rubryce cel pobytu napisałem:
odwiedziny braci. Bez zwłoki zapłaciłem kierownikowi i powiedziałem mu, że podróż
mnie okropnie wyczerpała, że pójdę się wykąpać, a potem odrobinę pokrzepić snem.
Otworzyłem pokój oznaczony numerem siódmym, rozebrałem się i położyłem na
łóżku. Z dworu - nawet przez zamknięte okna - dobiegał szmer padającego deszczu, podczas
gdy z łazienki docierał nasilający się nieustannie plusk wody. Leżałem, obrócony tyłem do
okna, ale widziałem w lustrze odbijające się szyby, zmętniałe od spływającej wody
jesiennego dżdżu. W lustrze tym widziałem też swój kapelusz, kurtkę, spodnie i wierzchołek
stojaka. Było to tak smutne, że wstałem i poszedłem do łazienki.
Zakręciłem krany z wodą i z kieszeni płaszcza wyjąłem te brzytwy. I ni stąd, ni zowąd
zacząłem gwizdać walczyka z  Hrabiego Luksemburga . Ostrym nożem wyrżnąłem w
schodku wąski otwór i wcisnąłem weń jedną z brzytew, a drugą położyłem obok. Potem ni
stąd, ni zowąd ogarnęły mnie wątpliwości i słuchałem tylko tego walczyka z  Hrabiego
Luksemburga , który sam przez się wydobywał się samotnie z moich ust. Spostrzegłem też,
że powtarzam ten sam motyw. Nie bez przerażenia przyłapałem się na tym, że cieszę się, że ta
pieśń jest tak długa! Kiedy umilkłem, stałem się naraz tak biały i cichy jak niezapisany papier.
Choć powinienem być już w gorącej wodzie, wciąż jeszcze się wahałem. A kiedy wziąłem tę
brzytwę do ręki, spostrzegłem, że obie ręce drżą mi wprost niewiarogodnie. Właściwie to nie
ręce, ale skądś z głębi trzewi rozlewał się ogromny, przerastający wszystko strach i niepokój,
który wprawdzie kończył się w palcach, lecz zaczynał się gdzieś daleko poza ciałem. Ani te
trzewia, ani serce, ani dusza, ale pewna rzecz poza mną! Jakbym był igłą, w której uszko
nawleka się nieznana nić! I wtedy dopuściłem się jeszcze jednej niedorzeczności. Wyrwałem
sobie włos i wypróbowałem na nim ostrza brzytew, chociaż wiedziałem, że są wyostrzone!
Kiedy przyjrzałem się sobie w lustrze, dostrzegłem, że to pogwizdywanie i próbowanie
brzytew wymyśliło moje bojazliwe ciało. Znów byłem tym małym chłopcem z grzywką i
oczyma u kresu płaczu.
Widziałem siebie i ani jedno tchórzliwe, pełne winy spojrzenie nie umknęło mojej
uwadze. Było to dla mnie straszne.
Odłożyłem brzytwę i wyszedłem na korytarzyk, aby się uspokoić. Upokorzenie
samego siebie i strach mający zródło poza mną zawęzliły moje kiszki. Czułem bladość twarzy
i swoje całkowite wykolejenie. Stałem tak z zamkniętymi oczyma i nieustannie
wyczekiwałem, kiedy odezwie się mój ton, moja barwa. Kiedy moje żagle pochwycą wiatr i
popłynę w wyznaczonym przez siebie kierunku. Nieustannie powtarzałem sobie:
- Musisz! Musisz! Musisz!
I ten szmer słów naprawdę mnie uspokajał. Otworzyłem oczy i dopiero teraz
spostrzegłem, że niżej, na zakręcie schodów, jakiś stary człowiek pomarszczoną ręką
wypełniał zaprawą murarską otwór w ścianie z wbitym hakiem, a obok niego leżała gaśnica [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony