[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciemna. Jedynie światło lamp oświetlało przyległy do twierdzy teren, księ\yc zaś niemrawo rozpraszał ciemną
okolicę rozpościerającą się w dole pod nami. Teraz wszystko zale\ało od szczęścia. Jeśli podstęp z nieruchomym
monitorem powiedzie się lub po prostu \aden z terrorystów nie będzie akurat patrzył na ekrany monitorów -
mieliśmy szansę stąd zwiać.
- Dokąd właściwie idziemy? - zapytał szeptem Benetton. - Ma pan jakiś plan czy improwizujemy?
- Nie wiem - odparłem zgodnie z prawdą. - Albo damy nura w te krzaki porastające zbocze i spróbujemy jakoś
dotrzeć do miasta albo...
- Albo co?
Zamilkłem, nie udzieliwszy odpowiedzi. Oto bowiem do mych uszu doleciał jakiś dziwny dzwięk, ni to
szelest, ni to pęknięcie gałązki, a mo\e jedno i drugie. Znieruchomiałem i nakazałem Ronaldowi Benettonowi
milczenie. Obserwowaliśmy noc przez szparę w niedomkniętych drzwiach przybudówki. Po kilkunastu sekundach
nabrałem przekonania, \e przesłyszałem się.
- Jestem przewra\liwiony - szepnąłem.
Tym razem starszy Benetton nasłuchiwał uwa\nie i po chwili trącił mnie w bok.
- Nie jest pan przewra\liwiony - rzucił krótko. - Słyszę kroki.
Wstrzymaliśmy oddechy i wsłuchując się w odgłosy na zewnątrz, staraliśmy się wyłowić podejrzane dzwięki.
Usłyszałem je. Nie tylko kroki, lecz czyjeś chrząknięcie. W naszym kierunku zbli\ali się ludzie. Nie pojedynczy
osobnik, a co najmniej dwóch. Kiedy do naszych uszu doleciał glos niewiasty, zrozumieliśmy, co się stało.
Kroki były coraz głośniejsze, szeleściły krzaki, pękały suche gałązki i co jakiś czas męski głos rzucał krótkie
komendy. Przez te wszystkie dzwięki przebijał jakiś cienki głosik - kobieta. Amerykanka. I nie była to Susan.
Wreszcie ich ujrzeliśmy. Najpierw wyłoniła się ponad krawędzią zbocza głowa Kamerzysty, potem na szczyt
góry weszli następni: Paul Benetton, Susan, kolega Pietraś i dziewczyna Johna Deepa. Szli krokiem skazańców.
Byli przegrani, choć nie widziałem ich twarzy. Niewykluczone, \e byli zziębnięci, męska część zakładników była
bowiem odziana w pid\amy (tylko znajoma aktora oraz Susan miały na sobie ubrania). Cały pochód zamykał
Dzwiękowiec z gotowym do strzału scorpionem.
Na widok tego korowodu coś we mnie pękło. Uleciała nadzieja. Oto bowiem kolejni zakładnicy, niedoszli
uciekinierzy i potencjalni wybawcy nas wszystkich, zostali schwytani. Nie zapominajmy, \e w zamku znajdowało
się w sumie kilkadziesiąt bezprawnie zatrzymanych osób, hotel bowiem dysponował trzydziestoma pokojami, do
tego musimy dodać personel i kilku d\entelmenów z agencji ochrony wynajętej przez Paula Benettona. A zatem na
placu boju zostało nas ju\ tylko dwóch - ja i Ronald Benetton.
Zrobiło mi się smutno. W nie lepszym nastroju ode mnie był Ronald. Nie odzywaliśmy się do siebie i \aden z
nas nie dał po sobie poznać, \e widok schwytanych uciekinierów podziałał na niego zniechęcająco.
Ponury korowód szedł dalej alejką. Oddalał się w stronę parkingu i któryś z terrorystów rozmawiał ju\ przez
telefon komórkowy.  Odprowadzą ich na zamek i zaraz wrócą po nas - pomyślałem.
- I co robimy? - zapytał zaniepokojony Ronald. - Moim zdaniem, musimy spróbować ucieczki do miasta.
Musimy pokonać to przeklęte zbocze.
- Na to wychodzi. Nie mamy jak tam dojechać. Samochody są uszkodzone. Jedyne czym dysponujemy, to
własne nogi.
- Nie mamy nawet butów - wtrącił smutno Benetton.
- Niestety. Mamy za to szansę. Tylko my jesteśmy wolni.
- To na co czekamy? Do boju.
Ruszyliśmy.
- Po co tyle hałasu o zatruwaniu środowiska? - myślałem na głos, idąc. - Do tej pory T.O.E. działała z
zaskoczenia, napadając na laboratoria, zakłady pracy, fermy i restauracje. Skąd zatem pomysł z zakładnikami?
- Dziwne.
- Odnoszę wra\enie, jakby chciał ktoś zaszkodzić Paulowi Benettonowi w jego interesach.
- O, to ciekawe - mruknął starszy mę\czyzna.
- Wie pan coś o wrogach Paula Benettona? - popatrzyłem w ciemności na jego brata. - Konkurencja? Mafia?
Nie\yczliwa kochanka?
- Ka\dy ma wrogów - przytaknął niechętnie. - Wie pan, na dobrą sprawę, to mnie mo\e pan podejrzewać.
- Zgadza się. Mógłbym tak pomyśleć.
- Dziękuję za szczerość - odpowiedział niewzruszony. - Ja i Paul jesteśmy, jakby tu powiedzieć, skłóceni. Brat
odziedziczył pola naftowe i większość akcji elektrowni atomowej. Mam udziały, to fakt, ale zaledwie kilka
procent, które sam wykupiłem pięć lat temu. Nie mam \adnego wpływu na politykę Paula w sprawie szybów i
elektrowni. Jeśli jednak mój brat splajtuje, ja równie\ stracę tych kilka procent.
- Nie myślał pan nigdy o odzyskaniu części majątku ojca? - zaryzykowałem trudne pytanie.
Ronald Benetton zaniemówił. Odebrało mu mowę, zdenerwował się.
- Wypraszam sobie - wykrztusił to z siebie. - To insynuacje...! Do czego pan właściwie zmierza? Chce mi pan
wmówić, \e to ja wynająłem tych zbirów?! Nie myśli pan chyba, \e pragnę przejąć interes ojca?
- Przepraszam.
- Posłuchaj pan! Gdybym chciał zarządzać polami naftowymi i elektrownią, miałbym to wszystko legalnie.
Jasne? Ale nasze drogi z ojcem rozeszły się bezpowrotnie dawno temu. Pan wtedy biegał w pieluchach. I jeszcze
coś: zastraszenie i sabota\ to nie w moim stylu. Jedyne, w czym jestem do ojca podobny, to trzymanie się pewnych
niezłomnych zasad. Zresztą ojciec był konserwatystą, ja te\ nim jestem. Mamy swój honor i zasady, od których nie
ma odstępstw. W przeciwieństwie do...
- Do pańskiego brata?
- Tak jest! - przyznał ochoczo, ale zaraz się zreflektował. - A jednak mnie pan podejrzewa! Do diabła, jest pan
niesamowity! Nie mam z tym nic wspólnego.
Nastała pełna napięcia cisza.
- No dobra-westchnął. - Aniołem nie jestem i mam grzeszne myśli. Czasami marzy mi się, \e to ja siedzę w
fotelu prezesa zarządu firmy ojca. Ja! Nie Paul. Paul za du\o czasu poświęca polityce. Marnuje go. W Teksasie
nigdy nie zostanie gubernatorem, bo Teksas jest od wieków republikański. Szkoda jego wysiłków. Paul powinien
bardziej skupić się na biznesie ni\ na debatach politycznych, bo to zle słu\y firmie. Biznes ponad wszystko,
mawiał nasz ojciec. Dlatego mam swoje powody, \eby grzesznie myśleć. Niemniej jednak są to wyłącznie myśli.
Mam swój własny biznes, rolniczy. Rozumie pan? Hoduję zmodyfikowaną genetycznie \ywność, warzywa. To
mnie powinni zaatakować ci bandyci z T.O.E. Mnie! Rozumie pan? Mnie, nie Paula!
Ronald Benetton zaskoczył mnie tą nowiną.
- Rzeczywiście - zamyślony pokiwałem głową. - To dziwne. Bardzo dziwne. Oszołomy z terrorystycznej
organizacji \ądają wstrzymania pracy szybów naftowych, a pański \ywnościowy biznes, niezgodny z ich
 ekologiczną biblią , zlekcewa\yli.
- Tym bardziej, \e jeszcze za prezesury ojca wprowadzono nowe technologie wydobywcze, które
zanieczyszczają środowisko w stopniu minimalnym. A czy pan wie, \e w młodości Paul sam nale\ał do
lewicujących organizacji studenckich o wyraznie proekologicznym charakterze. Organizował manifestacje, palił
trawkę i był notowany.
- Nie wiedziałem.
- Tak było! - dodał z pasją. - Był młodym działaczem sprzeciwiającym się globalizacji, rosnącej konsumpcji (z
wyjątkiem alkoholu i narkotyków) i zatruwaniu środowiska. Takie tam ble-ble-ble, w które nawet oni ju\ dzisiaj [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony