[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łagodzony balsamem, wybiegał z przezroczystego pudełka, ciskał się po nieogarnionej estra-
dzie, po wszystkich pustkowiach, stepach, pustyniach wraz z wilkami, z Mikołajem-cudo-
twórcą i suchymi wichrami Azji. W odpowiedzi chwiał się urodzaj tzw.  rocznika lenińskie-
go . Młodość nie przestawała trwożyć świata. Panmongolizm słał pozdrowienia.
Najpierw lokomotywa, przezwyciężając zaspy, śmiesznie się nadymała, pogwizdując
jakiś kuplet komsomolski. Potem nastąpiła zmiana. Szedł europejski nie licząc się z przeży-
ciami ludzkimi. Pełzł poprzez granice, wykreślone na konferencjach pokojowych, niby przez
zwykłe wzgórza albo mosty. Ustrój polityczny, mody, marzenia ogarnianych tchnieniem jego
krajów zgoła nie wzruszały w nim żelaznego serca. Uproszczono motyw: rachuba kilome-
trów. Widoki zastępowały naukę historii. Szyby, zrazu zamglone, rozjaśniły się szybko, nato-
miast wieżyce kościołów i meloniki ludzi zaścielał opar żółty, ciężki, niby podglinek cmen-
tarny.  Wehikuł czasu mknął naprzód. Jeśli Berlin znamionowali jeszcze Hohenzollernowie,
początek naszego stulecia i kominy, rozlew żółci, rozlew żelazobetonu, to Wiedeń otwarcie
już przewijał się pod znakiem dziewiętnastego.
Szukałem na Ringu piaskowych cylindrów. Gotów byłem oświadczyć swą miłość
zakurzonej kukle pierwszej lepszej fryzjerni. Słychać było utyskiwania: nie ma kogo golić 
znikły brody Madziarów, Czechów, Polaków, Chorwatów, wszystkie brody.
Lokomotywa chłonęła rachubę dystansów (być może stuleci). Historię przeplatały
wesołe wodospady, tyrolski filc i krowy. Pogrążaliśmy się w głębinie czasu. Krępował mnie
paszport i sterczący z kieszeni stilo. I  nastąpiła Wenecja.
Co opisywać i czym się pysznić, bez rumieńca? Wszak piękność tę nawiedzały legiony,
do pózna siedząc i nabawiając się najbardziej podejrzanej z chorób  romantycznej puchliny
wodnej Adriatyku. Sława  wielka. Aasy na rozgłos, wiedząc, że nawet pomiot porzucany na
placu św. Marka przez zapasione gołębie jest historyczny, tchórzyłem przecie. Tak, fotografie
we wszystkich rolach, wstążki wieńców, pamiątki, peruki, róże. Ale z ust, ust gnijących, krót-
kich i wymownych, jak pierwszy lepszy ściek, wybiegała woń wieków, ich zapach prawdzi-
wy, nie uroczysty, rozkład powszechny. Niby początkującemu  fuksowi , pełnemu jeszcze
anielskich pulchności i sprośnych słówek, wypadło mi spać z tą zgrzybiałą primadonną.
Nie ma co  niebo było przepiękne. Nigdzie nie widać tak lekkiego i bezinteresownego
nieba. Znika horyzont i smętek nieba przeistacza się łatwo w smętek Wenecjanek. Kto nie
stracił głowy dla niewyraznej zieloności ich oczu na tle zielonawej wody i powietrza, owej
wyblakłej rezedy, ledwie ogrzanej złotem włosów, złotem płócien Tintoretta i złotem przy-
jezdnych Yankesów? Przy tym namiętność sprowadza się tu do zmysłowych ciągotek kocich,
do zdenerwowanego klekotu serenad (na godzinę lub na całą noc, żądać koniecznie taksy).
Uściski zbyt są niebezpieczne w szczelinach kanałów. Natomiast zielonaworóżowy miraż w
górze i na dole, nieba i wody, zrenic i ust doprowadza do martwoty stare Niemki i małpo-
kształtnych  piccolów pierwszorzędnych hoteli.
Niechaj śpią! Obliczenie odbywa się w prawdziwych uczuciach i w mocnej walucie.
Nad nimi  Kasjopea, gwiazda, pod którą niegdyś Giacomo Casanova zwilżył łzą wzrusze-
nia nakrochmalony żabot.
Wenecja! Waluta Italii! Lira bankierów i lira poety! Nie, nie trzeba się śmiać  niechaj
śpi, niech śpi do syta!
Heroizm wymagany jest jeno od nosa, tego niewielkiego i niewdzięcznego dodatku.
Tintoretto, niestety, nie pachnie, jak i koloryt nieba. A serenadę przerywają tęgie wybuchy
gazów.  Kanały, te jelita miasta (gdzie prócz mostu westchnień i gołębi jest jeszcze sto ty-
sięcy Italczyków, łykających makarony), wywrócone na zewnątrz. Taka jest odwrotna strona
wszelkiego związku. Bez tego nie bywa  zdaje się  miłości.
Wspominając mróz, wapno i śmiech, od którego tak nieprzystojnie podskakuje kaszkie-
tka zadartonosej komsomołki, czyniłem to samo, co i wszyscy: łykałem warstwy lodów
( cassata ), oglądałem przez specjalne okulary płótna Tintoretta, oddychałem rybami, zgnili-
zną i migdałami. Czy mam poczytać sobie za zasługę, iż się nie zdjąłem z jednym z gołębi
chorych na otłuszczenie albo też  przeciwnie  żałować, że owej komsomołce nie posła-
łem kompromitującej fotografii?
Niekiedy jezdziłem na Lido. Niewielki parowczyk, otrzymawszy klasyczne wychowa-
nie, umiał sapać muzykalnie. Miniaturowy kocioł wykonywał serenady. Na płaskiej wysepce,
pośród piasku i sztucznych korali, grzejąc się podgniwały niby algi ciała berlińskich szybrów
i gwiazd nowojorskich. Znużeni trywialnym materializmem życiowym wdychali jak w
inhalatoriach to ledwie zielonawe niebo. W wielkim hotelu  Excelsior , na kształt karmelka
marmurowego, odgradzającym plażę od przychodzącej hołoty, owiane pianą  Astispumante
i poezją d'Annunzia, tłumaczoną na różne języki, odbywało dwieście lub trzysta natchnionych
ciał próbę pośmiertnego rozkładu. Wiek dwudziesty chciał w ten sposób wyprzedzić pod tym
względem osiemnasty. Aódz motorowa unosiła po sieci kanałów marzycielskiego giełdziarza.
Aączyły się dwie śmierci. Niebo zaś było zielonawym zmyśleniem, a może łąkami, na których
wypasają się najbardziej mięsożerni spośród zmarłych dożów  może gazem o znanym
ogólnie wzorze, najpewniej  niczym.
Z miss Mary Oxver poznałem się na przystani, oczekując na parowczyk. Gryzła blade
fistaszki, myśląc o pięknie Canale Grande. W czerwonym notesie figurowało wszak cale
palazzo, a  Ca d'Oro  była nawet dwukrotnie podkreślona miniaturowym stilo, mieszczą-
cym się w torebce z wytłaczanej skóry. Tu kupiła torebkę? Tu, oczywiście. Kupiła również
pochyloną wieżę pizańską, całujące się gołąbki (presse-papier), zakładkę z wersetem z
Dantego, album z herbami wszystkich starych rodów do studiów akwarelowych. W albumie
tym zdążyła umieścić gondolę i nawet serenadę. Serenady nie można było oddać ani za
pomocą kobaltu, ani zieleni weneckiej, ani indyga, ją się tylko odczuwało. Ale grzechem
byłoby sądzić zle o miss Mary Oxver. Zielonookie dziecię! Na przekór wszystkim Wenecjan-
kom zaatlantyckie oczy miały barwę nieba, Adriatyku, fistaszków, rezedy. Dla tych oczu
można było wybaczyć jej wszystko, aż do naszkicowanych wąsów serenady. A jak się śmiała!
Zmiech ten był poza nawiasem Baedeckera, przypominając całej kamiennej padlinie Kanału
Wielkiego i Małego, iż dość, by pociąg zahuczał szczególnie natarczywie na długim moście, a
odezwie się życie, nie Wenecja, nie zielonkawość, nie spokój stojącej wody, lecz wszystko co
się żywnie podoba  automobile, tunele, wyścigi, przewroty. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony