[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Przebyliśmy niziny z oszałamiającą szybkością, dzięki której zagony Gaspara Ruiza
posiadały taką sławę. Jechaliśmy dnem dolin aż do urwisk, gdzie się zaczynały. Jazda nie
była pozbawiona niebezpieczeństwa. Wąska droga, przyciśnięta do pionowej ściany
bazaltowej, omijała zakosami wystające skały, aż w końcu z mroku głębokiego wądołu
wynurzyliśmy się na wyżynę Pequeña.
Płaszczyzna ta pokryta była zieloną, twardą trawą i nikłymi, kwitnącymi krzakami, lecz
wysoko nad naszymi głowami śnieg leżał w fałdach, i szczelinach potężnej ściany skał.
Jeziorko było okrągłe jak rozwarte oko. Gdyśmy się zjawili, mały garnizon wpędzał
właśnie do fortu stadko bydła. Zamknięto natychmiast ciężką bramę drewnianą, a
czworoboczny ostrokół z szerokich, poczerniałych słupów i nędzne, pokryte słomą dachy
chałup wewnątrz niego wyglądały pusto i opuszczenie, jakby nie było tam żywej duszy.
Ale gdy wysłannik, który na rozkaz Gaspara Ruiza bez wahania podjechał do fortu,
zawezwał ich do poddania, ukryta wewnątrz załoga odpowiedziała salwą, która powaliła
jego i jego konia.
Słyszałem, jak Ruiz, który stał przy mnie, zazgrzytał zębami.
— To nic! — rzekł. — Teraz ty.
Chociaż ubranie moje podarte było i wypłowiałe, poznano jednak resztki mego munduru i
pozwolono mi zbliżyć się na odległość słowa; potem musiałem czekać, ponieważ głos
wykrzykujący ze strzelnicy, radośnie i ze zdumieniem, nie pozwolił mi przyjść do słowa.
Był to głos starego przyjaciela majora Pajola. On, jak i inni moi przyjaciele, był
przekonany, że już dawno nie żyję.
— Człowieku, wbij ostrogi koniowi! — krzyczał w najwyższym podnieceniu — otworzymy
ci bramę!
Wypuściłem cugle z rąk i potrząsnąłem głową.
— Dałem słowo honoru! — krzyknąłem.
34
— Jemu? — odparł z niesłychaną pogardą. — On zapewnia wam życie.
— Życie nasze należy do nas. Czy to ty, Santierra, doradzasz mam poddać się temu
rastrero?
—Nie! — odparłem — ale on chce żony i dziecka, i może odciąć nam wodę.
— To jej przede wszystkim da się we znaki. Możesz mu to powiedzieć. Słuchaj, to
wszystko głupstwo, wypadniemy i weźmiemy cię do niewoli.
— Nie weźmiecie mnie żywcem — odparłem mocno.
— Głupiec!
— Na mdłość boską, nie otwierajcie bramy! — ciągnąłem śpiesznie. — Nie otwierajcie
bramy!
I wskazałem na tłumy Indian, zalegające brzegi jerziora.
Nigdy nie widziałem razem tylu tych dzikich. Ich dzid, zdawało się, jest jak źdźbeł trawy.
Ochrypłe ich głosy łączyły się w dźwięk potężny i nieokreślony jak szum morza.
Mój przyjaciel Pajol począł Mąć.
— Dobrze! idź do diabła! — ryknął z wściekłością.
Gdy jednak obróciłem się, widocznie pożałował swych słów, gdyż usłyszałem, jak rzekł
szybko:
— Ustrzelcie konia temu durniowi, zanim odjedzie!
Miał dobrych strzelców. Rozległy się dwa strzały i w chwili, gdy wykonywałem obrót, koń
mój zachwiał się, upadł i legł bez ruchu, jakby rażony piorunem.
Wyciągnąłem stopy ze strzemion i zsunąłem się z konia, lecz nie próbowałem wstać, a
tamci nie ważyli się ruszyć naprzód, by sprowadzić mnie z powrotem.
Tłumy Indian poczęły się posuwać w kierunku fortu. Jechali oddziałami ciągnąc za sobą
swe długie chusos;
potem zsiedli z koni poza zasięgiem strzału muszkietowego i odrzuciwszy swe futrzane
okrycia poszli nago do ataku przytupując nogami i wykrzykując do taktu. Fala płomienista
trzykrotnie przebiegła ścianę fortu, nie potrafiła jednak wstrzymać nieustannego marszu
Indian. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony