[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Sophie stały kilka kroków dalej, spokojnie pochłaniając wielkie liście.
Nawet nie raczyły na nich spojrzeć.
- W porządku, nie przeszkadzajcie sobie. Zobaczymy się w domu
na kolacji. - Zrobił w tył zwrot i wolno zawrócił w stronę domu. -
Wybraliśmy dla nich duży teren i podzieliliśmy go na kawałki
wielkości dwudziestu hektarów. Czekamy, aż słonie zniszczą część
roślin i wtedy przenosimy je na inny kawałek ziemi, zanim spowodują
naprawdę poważne szkody. W przyszłym miesiącu będą przenosiny.
Zagrodzimy metalową siatką wejście na zużyte pole i słonie będą
sobie musiały znalezć inne. W ten sposób staramy się utrzymać
równowagę w przyrodzie.
- Wystarczy zagrodzić im wejście zwyczajną siatką? - spytała.
- Tak. Nigdy nie stosujemy prądu. Są oczywiście te wysokie
parkany i niemal pancerna brama prowadząca na teren posiadłości, ale
to raczej po to, żeby słonie chronić przed ciekawskimi, a nie ludzi
przed słoniami.
W drodze powrotnej Sweetie wyprzedziła ich i kiedy dojechali do
domu, stała przed wejściem do zagrody. Na ich widok szybko weszła
do środka.
- Myśli, że zaraz dostanie dodatkowy posiłek, skoro wróciliśmy
do domu - powiedział Pete.
- A dostanie?
- Raczej tak. Ma większe potrzeby niż pozostałe słonie. Jest
starsza i jeszcze do niedawna miała zepsuty ząb i z powodu infekcji
trochę chorowała. Na moim wikcie schudła zresztą kilkadziesiąt kilo.
Weszli do zagrody w chwili, gdy Mace widłami podawał słonicy
wiązkę siana. Słonica delikatnie brała spore porcje i ładowała je sobie
do paszczy.
- Dzień dobry wszystkim - przywitał ich Mace - i przepraszam,
że dzisiaj zaspałem.
Wyglądał na bardzo zmęczonego i Pete zauważył, że drżą mu
ręce zaciśnięte na trzonku wideł.
Maleńka, jak zwykle na widok Tali, wydała przeciągły pomruk i
Tala natychmiast do niej podeszła.
- Trzeba jej będzie oczyścić klatkę - oznajmiła. - Może znowu
zwabimy ją do łazienki, a ja wtedy szybko sprzątnę.
Pete przecząco pokręcił głową.
- Nie ma mowy, wystarczająco mi ją wczoraj zdemolowała. Jak
tam, tato, ta nowa klatka?
- Cement prawie wysechł i nasza mała nie powinna wyrwać
prętów. Przynajmniej tak myślę. Położyłem jej trochę siana na
podłodze, wstawiłem miskę z wodą i sporą porcję jedzenia.
- No to nie ma na co czekać. Możemy zaczynać przeprowadzkę.
Pete czuł niespokojny oddech Tali na plecach, kiedy sięgał po
pistolet ze środkiem odurzającym i szedł w stronę lwicy. Gdy wsunął
pistolet między pręty, Maleńka zrobiła ku niemu nagły zwrot, ale
strzała z farmaceutykiem utkwiła w jej lędzwiach.
Lwica zadrżała i uniosła wargi, ukazując białe, długie zęby. Jej
oczy nabiegły krwią. Tala przylgnęła do prętów klatki.
- Idz stąd - polecił Pete. - Zawołam cię, jak będzie po wszystkim.
- Ale ja chcę przy tym być - zaprotestowała.
- Zawołam cię, jak zaśnie. Idz.
Nie spuszczał oka z lwicy, która najpierw, lekko oszołomiona,
przysiadła na zadzie, a potem jakby za podmuchem niewidzialnego
powiewu nagle osunęła się na bok i zaczęła pochrapywać.
Pete zwrócił się do ojca:
- Możemy zaczynać, tato. Opatrzymy ją na miejscu, w klatce. Jak
zacznie się budzić, zawsze zdążymy wyskoczyć i zatrzasnąć
drzwiczki.
W chwilę pózniej Pete znajdował się już w klatce, gdzie zdjął
opatrunek i dokładnie obejrzał ranę lwicy. Goiła się szybciej, niż się
spodziewał. Nie było śladu infekcji. Na wszelki wypadek zaaplikował
jednak pacjentce nową porcję antybiotyku.
- Miałeś mnie zawołać - usłyszał za sobą rozżalony głos Tali, ale
nie odwrócił głowy. - Tak bardzo chciałam przy tym być.
- Nie miałem czasu. Tato, teraz spróbujemy ją przenieść do
klatki.
Tala natychmiast znalazła się obok nich.
- Mogę wam pomóc?
- Usuń się z drogi. Jeśli ona się ocknie, nie chcę mieć na głowie
jeszcze jednej osoby do ratowania.
Tala jednak nie umiała stać bezczynnie. Pete z ojcem
przetransportowali lwicę do nowego lokum i starannie zaryglowali
drzwi. Kiedy wrócili, Tala myła już podłogę wodą i środkiem
odkażającym.
- Strasznie tu było brudno. Te koce trzeba będzie dobrze uprać,
przynajmniej ze dwa razy - oświadczyła.
Mace chustką przetarł czoło.
- Jest już po dwunastej, najwyższa pora coś zjeść. Zaraz nam
zrobię lunch.
Tala wyżęła mokrą szmatę.
- Zwykle nic nie jadam o tej porze.
- A powinnaś, jesteś strasznie mizerna. Zrobię nam wszystkim
kanapki.
Uniosła głowę i spojrzała na niego.
- Ależ doktorze, to znaczy, Mace, nie możesz przecież mnie
żywić...
- Przeciwnie - obruszył się Mace. - To dla mnie przyjemność i
rodzaj miłego obowiązku. Zawsze przygotowuję jedzenie dla siebie i
dla Pete'a. Dlaczego nie miałbym tego robić również i dla ciebie?
Gdy wyszedł, Tala wymiotła odchody lwicy do kubła i zabrała się
do zmywania betonowej podłogi twardą szczotką na długim kiju.
- Zostaw, ja to zrobię - odezwał się Pete. - Nawet nie zajrzałaś do
komputera.
Tala odrzuciła włosy z czoła.
- Przecież po to mnie wynająłeś. Zresztą jestem przyzwyczajona
do takiej pracy.
Niesforny, czarny kosmyk znowu opadł jej na czoło. Pete
podszedł i odgarnął go jej za uszy. Jego palec leciutko prześliznął się
po policzku Tali.
Była zdumiona tym gestem prawie tak samo jak on. Ich oczy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sportingbet.opx.pl
  • Podstrony